Zapraszamy do lektury kolejnego rozdziału „INFEKCJI” autorstwa Justyny Kamińskiej
Rozdział 3
— A więc… Lucy? — zapytał Owen, uśmiechając się serdecznie do mnie.
Przytaknęłam, nie wiedząc co dalej powiedzieć. Zaczęło się robić trochę niezręcznie, na szczęście usłyszeliśmy tupot, a po chwili zobaczyliśmy Mell zbiegającą radośnie ze schodów. Jej dwie długie kitki były prawie w pozycji poziomej, jakby chciały dogonić pędzącą dziewczynę. Biegnąc w naszym kierunku, potknęła się, w ostatniej chwili odzyskując równowagę. Na jej twarzy pojawił się wyraz szoku, szybko jednak jej przeszło i tym razem już spokojnie poszła w naszą stronę.
— Hej! — krzyknęła, zatrzymując się przy nas — Robimy dzisiaj zadania?
— Tak, taki jest plan — odpowiedział jej Owen, uśmiechając się delikatnie — I następnym razem tak nie biegaj, bo jeszcze sobie coś zrobisz — dodał troskliwie.
— Jakie zadania dzisiaj będziemy robić? — zapytałam, zwracając się do Owena
— W sumie nie mamy zbyt dużego wyboru. Na tablicy są tylko dwa, na szczęście dosyć proste, więc to będzie dobra okazja, żeby cię wprowadzić. Umiesz używać swojej broni?
— Nie, jeszcze nawet nie próbowałam.
— To przynieś swoją broń, zrobimy sobie mały trening przed śniadaniem.
Poszłam szybko do swojego pokoju, żeby zabrać harfę, następnie udaliśmy się za budynek gildii, gdzie było trochę wolnej przestrzeni. Stały tam też dwa manekiny treningowe zrobione z drewna i słomy.
— Więc tak, to nie jest nic trudnego. Najważniejsze jest skupienie, a reszta w sumie przychodzi sama. Nie wiem nawet, szczerze mówiąc, jak mam ci to wytłumaczyć. Zresztą sama zobacz — powiedział Owen, po czym wyciągnął swoje dwa miecze.
Stanął naprzeciw manekina w pozycji bojowej. Nagle zaczął biec w jego stronę i zaatakował, tnąc szybko mieczami. Miałam wrażenie, jakby robił to bardzo chaotyczne, jednak było w tym coś, co zapierało dech w piersi. Kiedy skończył, manekin był cały pocięty. Wyglądał, jakby zaraz miał rozpaść się na kawałki. Nie mogłam wyjść z podziwu, dla tego, co zrobił. To było niesamowite.
— Najważniejsze to skupić się na celu, szczególnie w broni daleko dystansowej inaczej możesz nie trafić, albo trafisz w inny cel. W sumie żadne z nas się tego nie uczyło, tak jakbyśmy już wcześniej to doskonale umieli. Nie wiem, jak jest w przypadku twojej broni. Na pewno atakujesz na dystans tak samo, jak Mell, ale nie wiem, czy nie będziesz musiała czegoś na tym zagrać. Najlepiej będzie, jak po prostu spróbujesz.
Kiedy skończył mówić, odsunął się od manekina, patrząc na mnie wyczekująco. Wzięłam do ręki harfę, przyglądając się jej. Nie do końca wiedziałam, co powinnam zrobić, jednak postanowiłam spróbować zrobić to tak, jak mówił. Chwyciłam pewniej broń i powoli przesunęłam palcami po strunach, cały czas wpatrując się w kukłę. Instrument pod wpływem mojego ruchu wydał delikatny, przyjemny dźwięk, wystrzeliwując z siebie dziwny, fioletowy znak. Ruszył on szybko w stronę manekina, uderzając go z dużą siłą tak, że wygiął się mocno do tyłu. Zaskoczona patrzyłam na to, co się stało. Spojrzałam na twarz Owena, który patrzył na to wszystko z podziwem i ekscytacją.
— Ale to jest super — krzyknął.
— Jest i to bardzo — potwierdziłam z coraz większym uśmiechem na ustach. To było coś dziwnego, ale fajnego i magicznego — Mogę spróbować jeszcze raz? — zapytałam, śmiejąc się.
Nie czekając na odpowiedź, przejechałam palcami po strunach, jednak tym razem dźwięk był nieco inny, zmienił się także znak i jego kolor — był to różowy. Kiedy tylko doleciał do manekina, wyrwał go do góry. Chwilę utrzymywał się w powietrzu, po czym z dużą siłą wrócił na swoje miejsce. Spróbowałam tym razem zagrać na jednej strunie. Z harfy wyleciał zielony znak, który błyskawicznie doleciał do manekina, jednak uderzył go z niezbyt mocną siłą. Był słabszy niż ten fioletowy, ale za to szybszy. Postanowiłam dobrze zapamiętać te różnice, ponieważ mogą mi się potem do czegoś przydać. Może to nie wszystkie możliwości mojej broni?
— To jest niesamowite — krzyknęłam do Owena, który dalej stał z szeroko otwartymi ustami i oczami na widok tego, co zrobiłam. Widząc go, zaczęłam się głośno śmiać.
— Twoja broń jest... to jest super — wykrzyknął podekscytowany, po chwili on także wybuchnął śmiechem.
Zostaliśmy jeszcze trochę czasu na placu, po czym wróciliśmy do budynku. Mell i Tara czekały na nas gotowe do wyruszenia.
— Okej, powinniśmy się rozdzielić. Mamy dwa zadania do zrobienia — powiedział Owen, trzymając dwie kartki w ręce — Ja pójdę z Lucy, żeby w razie czego móc jej pomóc.
— Ale super Tara! Idziemy razem — wykrzyknęła podekscytowana Mell, łapiąc Tarę za rękę, co ta odwzajemniła uśmiechem.
— Najlepiej chyba będzie, jak wylosujemy zadanie — rzekł Owen, wyciągając przed siebie kartki.
Mell podeszła do niego szybkim krokiem biorąc jedną z kartek, którą podała tarze.
— A więc życzę powodzenia — dodał Owen.
Wzięłam od niego kartkę z naszym zadaniem.
„Od jakiegoś czasu dziwne istoty pustoszą moje uprawy oraz straszą zwierzęta. Jak tak dalej pójdzie, nie będę miał nic do jedzenie. Udajcie się do lasu niedaleko miasta, przy nim także mieszkam. Jestem tylko biednym rolnikiem ale wynagrodzę was. Proszę, pomóżcie mi.”
— Wygląda na to, że idziemy do lasu — powiedziałam, patrząc to na kartkę, to na Owena.
— Powinno pójść szybko, ten las nie jest daleko i proponuje, żebyśmy już wychodzili. Dziewczyny już poszły, a nie możemy pozwolić, żeby skończyły swoje zadanie przed nami — odrzekł, śmiejąc się.
Po około pół godzinie drogi dotarliśmy na skraj gęstego, ciemnego lasu. Wyglądał przerażająco i pusto.
— Tu coś rzeczywiście jest na rzeczy — rzekł Owen z lekką niepewnością w głosie.
— Co robimy? — zapytałam wystraszona.
— Obawiam się, że musimy tam wejść.
Powolnym krokiem weszliśmy między wysokie, smukłe drzewa. Nie było tam żadnej ścieżki, która mogłaby nas poprowadzić. Dodatkowo dookoła panowała wszechobecna cisza przerywana jedynie dźwiękiem naszych nóg stąpających po wysuszonych liściach i cienkich gałązkach leżących na ziemi.
— Wygląda to tak, jakby coś wystraszyło te wszystkie zwierzęta. Jest tu aż nienaturalnie pusto — powiedziałam cicho, jakby bojąc się naruszyć ciszę.
— To pewnie te istoty, o których było w zadaniu.
Nagle zauważyliśmy między drzewami kawałek wolnej przestrzeni. Kłębiła się tam garstka dziwnych stworzeń. Ukryliśmy się za gęstymi krzakami, żeby lepiej się im przyjrzeć. Po chwili zauważyłam, że są to półmetrowe pająki — czarne, owłosione z ogromem dużych, obrzydliwych i przerażających odnóży. Były straszne. Serce zaczęło mi walić w klatce piersiowej, jakby chciało uciec, a ja razem z nim.
— Nie jest tak źle, miałem już z nim raz do czynienia — szepnął Owen, który dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wygląda moja twarz — blada i przerażona.
— J...ja nie dam rady — powiedziałam, będąc na skraju paniki.
— Spokojnie są tylko cztery — rzekł, próbując mnie nieudolnie pocieszyć i uspokoić — Do tego to nie są ciężcy przeciwnicy. Raz dwa się z nimi uporamy, uwierz mi.
— Ale… ja naprawdę nie dam rady.
— Możesz zostać tutaj i spróbować atakować stąd. Niestety nie poradzę sobie sam ze wszystkimi, mimo że nie są to wymagający przeciwnicy — powiedział, próbując mnie pocieszyć — Dasz sobie radę, musisz.
— Wiem — odpowiedziałam po chwili wahania — Okej, będę atakować.
Owen pewnym krokiem podbiegł do grupki potworów. Było ich tylko, albo aż, cztery. Jednak patrząc na ich wielkie, owłosione, obrzydliwe ciała i odnóża, czułam, jak uginają się pode mną kolana. Postanowiłam jednak wziąć się w garść. Szybkim ruchem zdjęłam harfę z pleców i trzymając ją w miarę pewnie w rękach, skupiłam się na jednym z pająków. Owen w tym czasie ciął szybko dwoma mieczami najbliższe potwory. Powoli i delikatnie, ale zdecydowanie musnęłam palcem po najbliższej strunie, która wydała miły dla ucha dźwięk. Znany mi już zielony znak wystrzelił do przodu i uderzył w jednego z pająków. Poczułam rosnącą w sobie siłę i pewność siebie. Pierwszy raz walczyłam ze swoimi lękami! Kontynuowałam atak, na przemian wypuszczając zielony i fioletowy znak. Nim się obejrzałam, atakowałam już ostatniego pająka, który po chwili, podobnie jak reszta zaczął mienić się delikatnym, białym światłem, żeby po chwili rozprysnąć się na miliony malutkich kawałeczków i zniknąć bezpowrotnie tak, jak mój lęk.
Czułam się silna i szczęśliwa. Owen po skończonej walce podbiegł do mnie równie zadowolony co ja.
— Widzisz! Udało ci się! — wykrzyknął, kiedy tylko znalazł się wystarczająco blisko mnie.
— No wiem, sama w to nie wierzę — powiedziałam, cały czas się uśmiechając.
— Od początku wiedziałem, że ci się uda! Jestem z ciebie naprawdę dumny. Jednak powinniśmy już powoli wracać, musimy jeszcze pójść do tego mężczyzny, który zlecił nam to zadanie.
Po parunastu minutach byliśmy już na miejscu. Była to mała, podniszczona chatka z przylegającym do niej polem, na którym rosły różnej maści rośliny. Niektóre z nich widziałam pierwszy raz na oczy. Nim zdążyłam się dobrze przyjrzeć, zauważyłam, że Owen podchodzi do siedzącego na schodach mężczyzny, którego wcześniej nawet nie zauważyłam. Był chudy, jednak przy tym umięśniony z krótkimi, ciemnymi włosami i piwnymi oczami. Widać było, że nie był już najmłodszy, mógł mieć z czterdzieści, może trochę więcej lat.
— Zabiliśmy stworzenia, które cię nękały — rzekł Owen, wręczając mu kartkę z zadaniem.
— Ach… dziękuję ci! Uratowałeś moje uprawy oraz zwierzęta — powiedział mężczyzna, tym samym mechanicznym, pozbawionym emocji głosem, co sprzedawca, którego spotkałam w mieście — W ramach mojej wdzięczność przyjmij, proszę, tę niewielką zapłatę.
Owen wziął od niego pieniądze i zaczął je przeliczać, idąc powoli w moim kierunku.
— No dobra, dostaliśmy dwadzieścia złotych monet. Podzielimy to na pół, czyli dla ciebie dziesięć — mówiąc to, dał mi do ręki moją część pieniędzy — Ach tak, zapomniałbym. Mam tu coś dla ciebie.
Wyciągnął z niewielkiej skórzanej torby małą, brązową sakiewkę.
— Dziękuję — powiedziałam, lekko się rumieniąc i wsypując monety do woreczka.
— No dobra, to skoro mamy to za sobą, to wracajmy do domu — odpowiedział szybko, próbując ukryć speszenie — Czeka nas trochę drogi, więc proponowałbym już ruszać.
Justyna Kamińska
Już za kilka dni kolejny, 4 rozdział